Coś się między nami popsuło

Dominik Prądzyński

Kiedy ostatnio bawiłem się z tatą, było już dość ciepło. To było niedawno. Bawiliśmy się w złotą rączkę. Tata był hydraulikiem, a ja jego asystentem. Służyłem mu dobrym słowem i pełnym podziwu spojrzeniem.

Bawiliśmy się w naprawę przeciekającego kranu. Ta zabawa polega na tym, że kran zaczyna przeciekać, a ja z bezsilności rozkładam ręce. Później podkładam pod nieszczelne wężyki miskę, w której jeszcze wczoraj była sałatka z oliwkami w sosie winegret. I czekam na rozwój sytuacji. Kiedy już regularnie musimy z moją współlokatorką wycierać kałużę spod zlewu, frustracja zaczyna osiągać stan krytyczny. Patrzymy na siebie wymownie, z wyrzutem. Ona jest kobietą, więc czuje się zwolniona z obowiązku radzenia sobie w takich sytuacjach, a ja jestem jeszcze małym chłopcem, który nie potrafi naprawić kranu, ponieważ tata go nie nauczył. Dopiero kiedy chłopiec zamienia się w mężczyznę, następuje ten czas, w którym ojciec przekazuje synowi tę niezbędną zdolność.

Kolejna część gry polega na tym, że zobowiązuję się wykonać telefon, którego dawno nie wykonywałem. Cieszę się, że mamy okazję porozmawiać. Bo w końcu mamy o czym. Cześć, mamy hydrauliczny problem, a ty potrafisz znaleźć rozwiązanie na wszystko. Możesz przyjechać?

Może, a nawet chce. Bo to, co łączy mnie i mojego tatę, to dobre serce. Strasznie miękkie i szybko bijące, ekscytujące się z byle powodu. Nie odmówiłby mi, doskonale o tym wiedziałem.  Kocha wyzwania i uwielbia czuć się fachowcem. Obiecuje, że przyjedzie. Nie używa tego słowa, ale jego ton brzmi jak obietnica, której nie da się złamać. Nadchodzi zatem dzień, w którym odwiedza nasze skromne mieszkanie na osiedlu starych ludzi. Wymieniamy dziwnie formalny uścisk dłoni. Rozmawiamy o niczym. Opowiada mi o łowieniu ryb na działce, o wgniecionym zderzaku, o problemach z kręgosłupem. Używa pojęć, których desygnaty niechętne przychodzą mi na myśl. Nie wiem nic o rybołówstwie i nie mam prawa jazdy. Mam tylko problemy z kręgosłupem.

To, co różni mnie i mojego tatę, to sposób widzenia świata. Tata lubi określać, upraszczać, konkretyzować. Ja lubię uogólniać, dywagować, kręcić się wkoło, nie dotykając sedna. Nie padają między nami słowa „synku, tato”. Zawsze mówimy „synek, tata”. Nie ma między nami miejsca na formy wokatywne. W efekcie nie mówimy do siebie, ale o sobie.

Pyta, co u mnie. Jak uczelnia. Używam takich słów jak stypendium, konferencja, artykuł, konwersatorium, egzamin. O niczym innym nie chcę mu mówić. Bardzo krótko mówiliśmy tym samym językiem. Tata w przerysowany sposób wyraża aprobatę, próbuje być przyjazny i żartobliwy. Ale w jego głosie czuć ciężar. Ciężar, jaki czuje człowiek, gdy odlatuje mu balonik z helem albo gdy straci coś bardzo cennego, i już nie ma szans tego odzyskać.

To, co różni mnie i mojego tatę, to zdolność wyrażania uczuć. Ja tę zdolność zdobyłem, gdy zapomniałem języka, w którym mogłem się z nim komunikować. Tacie szklą się oczy, gdy słucha o moich sukcesach, ale odpowiada mi jak równemu sobie. No, tak ma być, elegancko, tak trzymaj. Szybko próbuje uciec wzrokiem w przestrzeń wężyków i uszczelek. One nie wywołują w nim emocji, których nie jest w stanie dźwigać.

Zabawa kończy się tym, że kran jest gotowy. Nie mogło być w tej historii innego zakończenia. Patrzę na niego ukradkiem i wiem, że zobaczymy się znowu za jakiś czas, by zamienić parę słów i stracić siebie nawzajem z pola widzenia. Na odchodne rzucam mu wymowne spojrzenie. Obaj wiemy, że bez względu na to, jak wspaniałą jest złotą rączką, nie wszystko potrafi naprawić. Bo niektórych rzeczy, gdy się zepsują, po prostu nie da się już naprawić.